No i po wyborach.
Dość się ich obawiałam.
Być przewodniczącą komisji wyborczej to nic strasznego.
Już po raz n-ty zresztą.
Ekipa o ile na początku mnie przerażała.
Nie spalam pare nocy.
To okazała się bardzo w porządku.
Pierwszy raz miałam męża zaufania.
W dodatku nie byle jakiego.
Bo "znaną" piosenkarkę.
Ale chyba już mam taką pewność w tym co robię,
Że nawet mnie to nie przeraziło.
Jedyny minus to komputeryzacja.
Ale o tym trąbią wszem i wobec.
A no i na koniec wisienka na torcie.
Okazało się, że w komisji obok jest dziewczyna, która właśnie wróciła z Tajlandi.
Wymieniłyśmy się mailami.
Mam nadzieję, że uda mi się dowiedzieć i dopytać o jakieś szczeóły.
Nigdy nie wiadomo w sumie, gdzie się kogoś spotka.
Ale czad ;-)
Ech jak ja Ci zazdroszczę tych podróooży:) Komputeryzacja... masakra.
OdpowiedzUsuń